Drogi Czytelniku!

Jeśli interesuje Cię sprawa misji JHS i jesteś gotów na przyjęcie odrobiny Radości, a potem na podzielenie się Nią z innymi - zapraszamy!
Zespół redakcyjny dołoży wszelkich starań, aby ten blog pozwolił Ci dostrzec piękno, ale i trud głoszenia Ewangelii. Nakarmimy Cię też krótkimi refleksjami nad Słowem Bożym.
Życzymy Ci, byś jak my zakochał się w Kościele Misyjnym...
M&M

poniedziałek, 19 września 2011

Żałoba

Tydzień temu, dokładnie w niedziele wieczorem zmarł najlepszy kolega – Fr. Mandla, u którego spędzałem weekendy w czasie nauki języka. Miał problem z sercem a był 4 lata starszy ode mnie.
Od momentu jego śmierci opiekowałem się jego parafia i parafianami.
Uroczystości pogrzebowe odbyły się w sobotę. Po pogrzebie tato kolegi powiedział do mnie „Lekcje skończone, nauczyciel odszedł”.
Nie łatwe, ale dobre doświadczenie.

czwartek, 1 września 2011

Powitanie lata

Pierwszy września to umowna data rozpoczęcia lata i z tej okazji dzisiaj w godzinach popołudniowych, czyli wtedy, gdy młodzież i dzieci wychodzą ze szkoły rozpoczyna się “przywitanie lata”. Można to porównać z naszym lanym poniedziałkiem, niemal wszyscy na drodze z wiaderkami z woda. Mimo że czasem brakuje pitnej wody o teraz wszyscy wierzą, że niedługo spadnie pierwszy deszcz, tak długo oczekiwany i problem z wodą się skończy (problem z brakiem wody, bo mogą być powodzie). Całkiem ciekawe było widzieć ludzi cieszących się z tego powodu.

Jedną z prac duszpasterskich jest troska o chorych i właśnie dzisiaj odwiedzaliśmy ludzi (jak w każdy czwartek), którzy nie mogą przyjść do Kościoła. I jak zwykle nowe, ciekawe doświadczenia. Będzie tu o dwóch.
Pierwsze: Przed wyjściem rano wraz z siostrami zakonnymi zastanawialiśmy się czy jechać odwiedzić jedną gogo (babcie) mieszkającą bardzo daleko i droga do niej jest co najmniej kiepska i tylko ona do odwiedzenia na tamtym „końcu świata”. Jednak po zastanowieniu się stwierdziliśmy (odwołując się do Ewangelii), że warto nawet dla jednej osoby … ale po odwiedzinach starszej, chorej pani to nam było wstyd, że mieliśmy wątpliwości. Po modlitwie i Komunii św. kiedy byliśmy gotowi do wyjścia - ja, siostra zakonna i 2 świeckie osoby (zwykle z nami jeżdżą by podarować chorym trochę wspólnoty) - żegnając się, babcia powiedziała grzecznie Hlala phansi (Siadać!). I zaczęła nakrywać do stołu, częstując nas, czym miała. Oczywiście nie chciała pomocy mimo, że sama słabo poruszała się po „pokoju” powtarzając wielokrotnie jak bardzo jest szczęśliwa, cieszy się i dziękuje…
Drugie: Wątpliwości były podobne, ale już po pierwszym doświadczeniu wiedzieliśmy, że chcemy odwiedzić kolejną osobę na kolejnym „początku świata”, lecz zastanawialiśmy się czy jechać na około autem, co zajmie więcej czasu, czy pójść pieszo skrótem, którego używają ludzie idąc do kościoła. Zdecydowaliśmy się – choć z pewną obawą - na sprawdzenie drogi, jaką pokonują ludzie co niedziela (tylko raz w miesiąc na Msze św.  a pozostałe na liturgie bez księdza). Warto pamiętać, że wśród tych ludzi są małe dzieci i starsi ludzie (nawet ci poruszający się z trudem przy pomocą laski). A droga wygląda mniej więcej tak: wychodząc z malej osady gdzie mieszkają szczęśliwi ludzie nieduży kawałek drogi trzeba pokonać wśród traw, bacznie uważając (głownie w porze deszczowej) na węże (bo droga mogłaby się szybko skończyć). Gdy minie się trawę zaczyna się skalne, strome zejście do przełęczy po śliskich kamieniach. Na dole mała przeszkoda – rzeka. Trzeba ja pokonać przechodząc po kamieniach, wystających z niej, oczywiście o ile woda nie jest zbyt wysoka – inaczej koniec drogi. Następnie rozpoczyna się dość długie strome podejście w górę, znów wśród traw i bez zabudowań. Należy uważać by nie zbłądzić – a ten odcinek można porównać do jednego z ulubionych sportów w Polsce „męczącej wędrówki po górach”. Po kilkudziesięciu minutach marszu dociera się do pierwszych domów i potem wśród nich nadal po bezdrożach kilka minut. I wreszcie po ok. 45 min. (dla młodego sprawnego człowieka) dociera się do … „jakiejś” drogi, po której jeżdżą już rożne pojazdy. … I teraz należy czekać na szczęście, że uda się złapać tzw. okazję, czyli że ktoś będzie jechał (np. ks. jeszcze nie pojechał) i kolejnych kilka kilometrów podwiezie do Kościoła. A jeśli braknie tego szczęścia to - … - dokładnie trzeba wracać z powrotem nawet bez zobaczenia Kościoła.
No i mała refleksja na koniec:
Czy nie rośnie wiara jak widzi się takich ludzi i ich poświecenie?
I czy przy czytaniu tego (lub pisaniu) zdolni jesteśmy tylko do podziwiania czy stać nas na poprawę w naszym rozumieniu wiary?
Powodzenia.